w Fastach od 1958 roku do 1995
Kombinat Fasty, tak naprawdę, terytorialnie przynależy do Bacieczek. Ale kiedy planowali budowę fabryki, przy szosie na Ełk pojawili się radzieccy inżynierowie. Stanęli na górce i zapytali gospodarza pracującego nieopodal: Czyje to pole? My z Fast, a to nasza ziemia – odpowiedział. Wtedy nikt nie wnikał w szczegóły. I tak zostało, że to Fasy.
Wyuczył się w szkole zawodowej w Starosielcach na spawacza. W wieku 18 lat skończył edukację i zaczęli go przerzucać z budowy na budowę. Przyłożył rękę m.in. do konstrukcji mostu w Uhowie. Wysłali go też na budowę kolei do Bytomia. Zakwaterowanie dostał w hotelu robotniczym. Słabo karmili, wszyscy spali na podłodze, dokuczały pchły. Warunki były prawie wojenne. Wiedział, że tam nie wytrzyma. Wtedy zadzwoniła siostra, która zatrudniła się w powstającym zakładzie Fasty w Białymstoku i powiedziała: „Załatwiłam ci pracę”. Chwili się nie zastanawiał. W nocy, nikomu nic nie mówiąc, spakował walizkę i nie odmeldowując się wsiadł w pociąg do domu. Na drugi dzień przyjęli go do pracy w BZPB Fasty na spawacza. Z czasem wyspecjalizował się w spawaniu kotłów grzewczych. Pracy nigdy mu nie brakowało.
Zabrali pola pod Fasty
Gdy zaczynał zakład był mały, jeszcze w budowie, załoga nieliczna. Okoliczni gospodarze patrzyli z nieufnością na mury, które szybko wyrastały z ziemi. Pod Fasty zabrali m.in. pola Borsuka, Klima, Starachowiczów, Lenczewskich. Ale wtedy nikt się nie sprzeciwiał. Nie wiadomo czy coś im w ogóle za to zapłacili. Niektórzy wyrzekali się ziemi na rzecz państwa. Kilka lat później, gdy budowali tory do fabryki, do jego ojca przyszedł geodeta i oznajmił: „Ten i ten kawałek gruntu od was bierzemy”. Wbił paliki i nie było dyskusji. Pieniędzy za to też nie było.
Kombinat rósł w oczach. Najpierw, w 1955 powstała przędzalnia średnioprzędna. Zatrudniali wszystkich jak leci. Brakowało rąk do pracy. Dużo ludzi zjeżdżało z całej Polski. Z Łodzi przyjechali inżynierowie i urzędnicy do biura. Miał koleżankę z Tarnowa, razem z nim pracował chłopak ze Śląska. Dla przyjezdnych postawili dwa lub trzy drewniane baraki. Potem przenieśli ich do Domu Młodego Robotnika na ul. Krakowską. Powstał wtedy na Bacieczkach przystanek kolejowy, żeby Szpulki miały dobry dojazd z DMR-u, z centrum miasta. W latach 70. transport pracowników odbywał się już specjalnymi autobusami. Mówili na nie „abecadło”, bo tyle tych autobusów było – od A do F chyba. Jak wszystkie zjechały to przed bramą tworzyła się długa kolejka.
Od elektrociepłowni zależała praca fabryki
Zaczęto rozbudowywać elektrociepłownię. Udało mu się tam przenieść – do warsztatu remontowego. To był spory oddział, dużo mechaniki i męska atmosfera, ale bardzo przyjacielska. Najpierw był szeregowym spawaczem, z czasem został brygadzistą. Jego załoga liczyła od 12 do 16 osób. W 1985 roku zaproponowali mu stanowisko dyspozytora, tzw. zmianowego. Objęcie tego stanowiska oznaczało większą odpowiedzialność. Przepracował tam 10 lat, aż do emerytury.
Od elektrociepłowni zależało funkcjonowanie całej fabryki. Nie była to już maleńka kotłownia. W Głównym Energetyku (jak nazywał się ten wydział) pracowało około 360 fachowców razem z kierownictwem. Samych majstrów było ponad 40.
Na okrągło, 24 godziny na dobę pracowały dwie turbiny (zamechowska z Elbląga i węgierskiej firmy Lang). Dawały prąd nie tylko dla kombinatu, ale też dla miasta. Sama tylko zamechowska turbina wytwarzała 3 megawaty energii. Elektrociepłownia wyposażona była w cztery kotły. Jeden z nich pracował na 100 atmosfer. Fabryka miała więc wielkie zapotrzebowanie na węgiel. Jak przychodził transport to nie jeden wagon, ale dwadzieścia i więcej.
Awarie były często
Na fastowską elektrociepłownię składały się: kotłownia, dział odżużlania pod kotłami (wybierano tam spalony miał), nastawnie, czyli rozdzielnie prądu (tam praca trwała w dzień i noc, non stop), obsługa turbin, maszynownia, zmiękczalnia wody (wyposażona w kilkadziesiąt pomp, ze żwirowcami i kationitami), która dawała ulepszoną, zdemineralizowaną wodę na zakład. Co godzinę Fasty zużywały 600 m. sześciennych wody. Wodę pobierano z Supraśli. Przy ujęciu stały trzy albo cztery duże zbiorniki ze żwirem (żwirowce) i tam dobywało się wstępne odfiltrowywanie.
Na każdej zmianie pełniła dyżur laborantka. Co godzinę pobierała próbkę wody, która wychodziła na zakład. Jeżeliby tego nie dopilnowała i poszłaby na zakład woda o złych parametrach, to tysiące metrów materiału można by było wyrzucić na szmelc. Dyspozytor był w stałym kontakcie z innymi wydziałami i nie raz odbierał telefon z wykańczalni: „Dajcie więcej pary”.
Awarie zdarzały się często. Czasami dowieźli zły węgiel i kotły siadały. Wtedy była katastrofa. Wykańczalnia musiała wstrzymywać niektóre maszyny. Pół biedy, jak tylko jeden kocioł padł. Trzy pozostałe pracowały na cały gwizdek i przez jakiś czas dawały radę.
Awarie najczęściej zdarzały się zimą, bo taśma podająca węgiel pękała od mrozu. Bywało i tak, że palacz nie dopilnował roboty, zabrakło wody w kotle i rozwalało rurę. Jak poszła jedna, to pękały pozostałe. Wtedy sytuacja robiła się gardłowa, fabryka stała, plan zagrożony. Bezpieka od razu dostawała sygnał i przejeżdżała. Pamięta, że kiedyś trzeba było sprawdzić co nawaliło. Właził po drabinie, żeby zajrzeć do kotła od góry. Ryzykował, temperatura była ok. 70 stopni, jak w piekle. Powinien poczekać, aż kocioł przestygnie, ale to znaczyło godziny przestoju. Do każdej awarii przyjeżdżał dozór techniczny, robił protokół i rozpoczynali naprawę. I nie było, że koniec zmiany, że nie pójdę. Wszyscy pracowali aż udało się przywrócić prace maszyn.
Męski wydział
Główny Energetyk to był męski wydział. Panowała tu luźniejsza atmosfera niż na produkcji. Faceci więcej też pili i kombinowali. Wielu mocno zaangażowało się Solidarność. To tu powstawały plany strajkowe. Kobiety na halach nie były tak wciągnięte w działalność, bo poza pracą miały więcej domowych obowiązków. Jednak on, choć należał do związków, nie wchodził w te sprawy. Nie miał czasu. Elektrociepłownia musiała pracować bez przerwy. Nie mogła się zatrzymać nawet na godzinę. Ciągłe gdzieś go wołali do napraw. Dyżurował w piątki, świątki i w Nowy Rok.
Po dziś dzień wychwala Fasty za socjalne udogodnienia. Nie było roku, żeby nie wyjechali z żoną na wczasy. Zwiedził dokładnie całe polskie wybrzeże. Dostali też z kombinatu spółdzielcze mieszkalne. Miał już wtedy córkę. Widział, jak budują się fastowskie bloki. Napisał poddanie, że jest fachowcem z doświadczeniem, od lat w zakładzie. Odpowiedź dostał bardzo szybko, że mu się należy. Nie musiał nic „smarować”, nie należał do partii. Do mieszkania dołożył tylko tyle co na zakup wyposażenia – sanitariatów, mebli itd. To była wielka pomoc.
Jedyne czego w Fastach naprawdę nie lubił to straż przemysłowa. Szczególnie niektórzy to byli prawdziwi szubrawcy. Donosili, oskarżali, zazwyczaj bezpodstawnie. Łapali za byle co, żeby dostać parę złotych od dowódcy, wrabiali ludzi. Kiedyś strażnik zamknął czterech robotników do kapciory i kazał wszystkim dmuchać w ten sam balonik. Jeden chłopak był wypity, ale ukarali wszystkich. Unikało się typów za wszelką cenę, ale poza tym ludzie sobie pomagali, często bezinteresownie. Tym się peerelowska fabryka różniła od współczesnych.
Projekt „Fasty – kolejne historie” jest kontynuacją prac nad zebraniem, opisaniem i upamiętnieniem historii Zakładów Przemysłu Bawełnianego Fasty, które w latach 60. i 70. determinowały życie niemal każdej rodziny w Białymstoku. Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.