Aleksander Sawicki

w Fastach od 1961 do 1990

Fasty to był moloch, ale na tamte czasy słuszny.

Pracował kolejno na stanowiskach: tkacz w tkalni kolorowej, mistrz tkacki, przewodniczący zakładowej organizacji ZMS, kierownik działu korekcji i reklamy, rewident działu rewizji społecznej, kierownik zaopatrzenia i gospodarki materiałowej. Jednak najbardziej został zapamiętany jako fastowski fotograf, czym się zajmował raczej społecznie.

Pochodzi z Gródka, z biednej rodziny. W 1961 roku dostał się do przyzakładowej dwuletniej szkoły w Fastach. Tam poznał swoją miłość – przyszłą żonę. Zawsze siedziała w ławce przed nim. Pobrali się, kiedy skończyli 18 lat. Obydwoje spędzili w fabryce kawał życia.

Fasty, wielki kombinat, na chłopaku ze wsi zrobił wrażenie. To było coś imponującego. Do zakładu dojeżdżały pospieszne autobusy, a było ich chyba ze 30. Ludzie jechali z różnych stron – z Kozienic, Knyszyna, Chraboł. Dojeżdżali też pociągiem. Cały tłum rozlewał na stacji w Bacieczkach i maszerował do Fast.

Mimo, że pracowało tam bardzo dużo ludzi, wszyscy znali się, i tkaczki, i mistrzowie. Wydziały, w których przyszło mu pracować wspomina mile, choć najciężej było na produkcji, na tkalni kolorowej. Pamięta wstawanie o 4 rano. Mróz, na hali zimno, a trzeba się przebierać w robocze ciuchy. Zaczynał się łoskot maszyn, najpierw jedno krosno, potem drugie, aż w końcu cala hala łomotała.

 

ZMS i gazeta fastowska

W latach 60. działał w zarządzie zakładowym Związku Młodzieży Socjalistycznej. Jeździli często na akcje społeczne: sadzili lasy, głównie w stronach rodzinnego Grodka. Organizowali współzawodnictwo dla pracowników produkcji, ogłaszali przodowników. Była to prawdziwa konkurencja, nikt tego nie lekceważył. Największą frajdę sprawiało mu jednak organizowanie wycieczek. Takie to były czasy, że można było na nie dostać płatny urlop. Pamiętne były obozy w pobliskich Borkach. Fasty nawiązały współpracę z Hutą Kościuszki w Krakowie. Miała ona swoje ośrodki w Szczyrku i Wiśle. Wymieniali się. Robotnicy z Krakowa przyjeżdżali latem do Augustowa, Fastowiacy zaś jeździli na zimowiska w góry. ZMS robił też regularnie wieczorki taneczne w kawiarni związków zawodowych. Przygrywały na nich Diamenty – słynny fastowski zespół.

Pod koniec lat 60. powstawała zakładowa gazeta. Powołano go do zespołu redakcyjnego. Od dziecka interesował się plastyką. Jeszcze w Grodku fotografował, potem w szkole przyzakładowej pstrykał zdjęcia, w gazecie zaczął robić je zawodowo, choć nie dla pieniędzy, raczej hobbystycznie i społecznie. Zaraz po ślubie dostali mieszkanie na ulicy Wierzbowej na Antoniuku, gdzie rosło fastowskie osiedle. Cały ich metraż to pokój z kuchnia, ale dla młodego małżeństwa to było coś. Ciemnię zorganizował w łazience. Wywoływał zdjęcia, kiedy wszyscy szli spać.

Najczęstsze zlecenia jakie otrzymywał z gazety to portrety przodowników pracy i wydarzenia zakładowe. Wszyscy się chętnie na zdjęcia godzili, bo to był zaszczyt pojawić się w fastowskiej gazecie. Pamięta redaktorów: Kwaczyńskiego, Annę Radziukiewicz, Barszczewskiego, Jamiołkowskiego. Pracowało tam grono o bardzo różnych poglądach i dyskusje bywały gorące.

Każdy materiał jednak przed oddaniem do druku musiał trafić do cenzora na ulicę Wesołowskiego (dzisiejszą Suraską). Cenzor nie miał za dużo do kreślenia, bo z góry można było przewidzieć co przejdzie a co nie, więc sami się najpierw cenzurowali. Do zdjęć raczej nikt się nie czepiał.

 

Koleżeńskie załatwianie

W latach 1974-78 pracował w dziale reklamy. Jego głównym zadaniem było organizowanie targów. Nazywało się to wtedy giełdy tkanin. Raz w roku targi odbywały się w Łodzi, a trzy razy w Poznaniu. Żeby dowieźć na miejsce wszystkie elementy wystawiennicze potrzebny był duży samochód ciężarowy. Giełda trwała tydzień, a z przygotowaniami kilka dni dłużej. Spotykał się na nich cały przemysł bawełniany. Każdy zakład dostawał określony metraż na wystawę, co najmniej 20 m.kw. i starał się zrobić przyciągające oko stoisko. Materiały miały dokładny opis: jaki to rodzaj, gatunek, cena, jakie przeznaczenie. Targi odwiedzali handlowcy z całej Polski i nie tylko. Zawierano podczas nich kontakty na trzy najbliższe miesiące, aż do kolejnej wystawy. Żyło się wtedy od targów do tragów, od wyjazdu do wyjazdu.

Z reklamy awansował do działu zaopatrzenia i gospodarki materiałowej. Podlegały pod niego wszystkie magazyny w fabryce. W tamtych czasach dobrze było pracować w zbycie, ale w aprowizacji gorzej. Jako zaopatrzeniowiec musiał jeździć po różnych zakładach i błagać o dostawy. Fasty to był gigant, zużywały pociąg (20 wagonów) węgla na tydzień. Tyle pożerała fastowska elektrociepłownia. Jej funkcjonowanie to było być albo nie być fabryki. Bez węgla nie było produkcji. Jeździł więc osobiście do działów zbytu kopalni i załatwiał węgiel pod stołem, dzięki koleżeńskim układom. A trzeba było mieć ze sobą nie tylko flaszkę, ale i kopertę. Potem to jednak procentowało. Wystarczył telefon: „Nie mam węgla”. „Dla was będzie” – padała zazwyczaj odpowiedź. Przydział dewiz też był bardzo problematyczny. Dysponowało nimi Ministerstwo Gospodarki Materiałowej. Występowało się do niego z wnioskiem, że potrzeba tyle i tyle waluty np. na barwniki. I tak samo bez koleżeńskiej wizyty się nie obyło. Musiał jeździć z prezentami do Warszawy. Czasami wystarczały śmieszne kwoty: 20 – 50 dolarów i przydział następował. Łapówkarstwo najbardziej się rozwinęło w latach 80.

 

Służbowy polonez

Finansowo w Fastach nie działo się najgorzej. Nie było tzw. kominów płacowych. Kiedy odchodził na emeryturę, do jej wyliczania wzięto też okres z tkalni, bo na produkcji były dobre zarobki. W latach 80. wszyscy w fabryce stali się milionerami, tak poszybowała inflacja. Pieniądze to nie był problem, problemem było coś za nie kupić. Trzeba było odstać swoje w kolejkach, żona o świcie chodziła do mięsnego naprzeciwko dworca, żeby coś dostać.

W Fastach można było jednak liczyć na jakąś pomoc socjalną. Dział ORS – obsługa ratalnej sprzedaży. Pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej łatwo było dostać. Przed odejściem z pracy udało mu się dostać talon na służbowego poloneza. Był w czwórce szczęśliwców. Choć na co dzień miał do dyspozycji zakładowy samochód z kierowcą.

 

Fasty dawały poczucie bezpieczeństwa

Z lat 80. zapamiętał wizyty Anny Walentynowicz i wprowadzenie stanu wojennego. 13 grudnia 1981 roku zajeżdża do pracy, a zakład otoczony niebieskimi z tarczami. Ludzie zawsze rozgadani, a wtedy cisza aż dudniła. Każdy kładł uszy po sobie i szedł na swoje stanowisko. Uważa, że dyrektor specjalnie ściągnął ZOMO, żeby zastraszyć ludzi, żeby nikomu nic głupiego nie przyszło do głowy. Choć ryzyko nie było wielkie – to był kobiecy zakład, a kobiety nie były takie wyrywne.

Czy Fasty mogły przetrwać? Pewnie tak, gdyby ograniczono niekontrolowany napływ tanich towarów z zagranicy. Wcześniej do ZSRR tkaniny szły wagonami. Po jego rozpadzie skończył się zbyt. Jednak można było coś uratować, a nie rozwalać cały zakład. Przed zamknięciem kombinatu, wymieniono maszyny, a zaraz potem wszystko poszło na złom. Aż szkoda było na patrzeć.

W tamtych czasach zakłady takie jak Fasty to było pewne miejsca pracy. Dawały poczucie bezpieczeństwa mieszkańcom Białegostoku. Statystycznie nie było chyba rodziny, która nie miałaby kogoś w Fastach. Nazywano je molochami, ale na tamte czasy były słuszne. Pracować w Fastach to była duma.

Projekt „Fasty – kolejne historie” jest kontynuacją prac nad zebraniem, opisaniem i upamiętnieniem historii Zakładów Przemysłu Bawełnianego Fasty, które w latach 60. i 70. determinowały życie niemal każdej rodziny w Białymstoku.

Skip to content