Anna Drozdowska

w Fastach od 1 września 1976 roku do dziś

W 2021 jej staż pracy w BZPB Fasty dobił okrągłych 45 lat. Dzisiaj jednak to zupełnie inna firma niż ta, w której się zatrudniła jako 15-latka. Teraz zarządza nieruchomościami i jest archiwistką w Zakładzie Bawełniarskim, który wyłonił się z masy upadłościowej po Fastach. Cały jego majątek to kilka magazynów i działek. Z okna widzi dawną wykańczalnię przejętą przez Andropol. I to wszystko, co zostało po wielkim kombinacie.

 

Fasty to nie był jej życiowy wybór. Chciała zostać kreślarzem. Uczyła się świetnie i zdawała do technikum. Ale ile piątek nie miałaby na świadectwie, wówczas o przyjęciu do szkoły decydowały inne czynniki… Rodzice powiedzieli: „A co ty będziesz robiła po ogólniaku? Trzeba mieć zawód.” Żeby więc nie tracić roku, postanowiła pójść do przyzakładowej szkoły w Fastach. Tata przywiózł papiery i 1 września stawiła się w fabryce. Technikum zrobiła później zaocznie.

W 30-osobowej klasie były same dziewczęta. Niemal wszystkie, podobnie jak ona, z okolicznych wiosek. Dużo przyjechało spod Bielska, Moniek, Knyszyna, Szepietowa. Jedne chciały się wyrwać ze wsi, inne przyszły tu, bo nie miały szans na inną szkołę. Z Białegostoku była tylko jedna uczennica, z Dojlid Górnych.

 

Pył, kurz i hałas

Pierwsze wrażenie na hali to straszny huk, w uszach szumiało. Nie podobało jej się wcale, ale praktyka poszła jej bardzo dobrze i została. Zaczynała na tkalni białej. Praca była ciężka, na trzy zmiany, pył kurz i hałas. Najpierw stała przy krosnach, potem przez chwilę przerzuciła się na dział przygotowawczy.

Praca odbywała się na akord. Średnio w ciągu 8-godzinnej zmiany tkaczka wyrabiała 80 – 100 tysięcy wątków. Niektóre brały po dwa stanowiska, żeby więcej zarobić, ale to było trudne. Czasami dopadało ją zmęczenie, ale takie dobre, fizyczne zmęczenie. Chwila odpoczynku i człowiek stawał na nogi.

Dużo zależało od surowca. Jak był kiepski, co chwilę zdarzał się zryw osnowowy lub zryw wątkowy i maszyna automatycznie zatrzymywała się. Wtedy nie wyrabiało się planu, a mistrz wpisywał godziny postojowe. Elana z Torunia była bardzo dobra i mocna. Ale jak przyszła przeterminowana, krucha bawełna z ZSRR to zrywała się non stop.

Schodzący z maszyny materiał brakarki sprawdzały i klasyfikowały. Wyłapywały błędy w tkaninie: nieodpowiednio wyszukany wątek, źle związana osnowa, źle przewleczona w nicielnicach. Tkaniny z Fast były cenione, wysokiej jakości. Kto ze starszych ludzi nie pamięta prochowców? Szyto je właśnie z fastowskiej elany. Najlepsza kora na pościelówkę też wychodziła z Fast. Nie traciła kolorów i była bardzo wytrzymała.

 

Blizna po czółenku

To zdarzyło się 8 marca, w Dzień Kobiet, przed osiemnastymi urodzinami. Jako młodociana pracowała przy jednym krośnie z koleżanką z klasy, która zauważyła, że cewka utknęła między wałkami. To były krosna czółenkowe. Wsadziła tam rękę, a koleżanka w tej samej chwili uruchomiała maszynę. Na szczęście zrobiła tylko jeden przerzut, ale zderzak i tak przebił dłoń.

Od razu zaprowadzono ją do zakładowej przychodni, z przychodniu pojechała karetką do szpitala na ul. Fornalską. Pamięta, że wozili ją cały dzień, ale rękę uratowali. Jest sprawna, nie ma uszkodzonych żadnych wiązadeł. Wróciła do pracy pod koniec sierpnia. Chirurdzy posłaliby ją od razu na halę, ale kierowniczka fastowskiej przychodni – słynna doktor Karwiel powiedziała: absolutnie i przydzieliła ją do lekkiej pracy. Na produkcję wróciła po roku. Dostała za wypadek odszykowanie, ale gdyby nie była uczennicą, to mogliby ją jeszcze ukarać za naruszenie przepisów bhp. To się zdarzało.

O wypadkach dużo się w fabryce mówiło, ale mało kto był ich świadkiem. Słyszało się, że komuś oskalpowało głowę, rękę urwało, czółenko coś wybiło. Ale ona widziała tylko jakieś skaleczenia i drobne urazy. Wprawdzie wałki często chwytały i wciągały fartuch i to było niebezpieczne, ale wystarczyło w odpowiednim momencie wyłączyć krosno.

Na terenie zakładu była dobra przychodnia. W czasie, gdy pracowała, przyjmowało w niej 6 lekarzy. Każdy wydział miał własnego. Na miejscu byli też specjaliści m.in., stomatolog, ginekolog, laryngolog, fizykoterapeuta. Funkcjonowała dobrze zaopatrzona apteka. Najczęstszą chorobą zawodową na jaką zapadały tkaczki była głuchota. Kobiety nie chciały nosić słuchawek. Latem było duszno, klimatyzacji brak, więc je ściągały. Ale bhp-owcy bardzo za to ścigali. Potem wprowadzono stopery. Nie zdały jednak egzaminu, bo nie wyciszały. Kobiety, głównie prządki chorowały też z powodu zapylenia na płuca. Od wysiłku miały żylaki i problemy z kręgosłupem.

 

Zarobki w Białym Domu to mit

Jeszcze, kiedy pracowała w tkalni często kierowano ją do pomocy do kadr, do rachowania, opisywania itd. Dostała nawet propozycję przejścia do biura, ale nie chciała, bo na produkcji lepiej się zarabiało. W biurze dostawali 7 tys. zł, a ona na tkalni wyciągała 16 tys. Odmówiła więc, mówiąc: „Dała mi Bozia nóżki, to będę biegać”.

Temat wrócił, kiedy urodziła drugie dziecko. Zaczął się wtedy kierat. O 5 rano schodziła z nocnej zmiany. W domu budziła męża, który szedł na 7 do pracy. Chwila drzemki i trzeba wyprawić dziecko do szkoły, potem drugie odprowadzić do przedszkola. Znowu godzina drzemki i wstawała coś ugotować. Spało się na raty, po godzince się urywało. To było uciążliwe. Kiedy szła do pracy była zmęczona. Wtedy pomyślała, że chce do biura.

Odchodząca z Fast kadrówka poleciła ją i w 1992 przeszła do działu kadr. Choć kierownik tkalni nie chciał jej puścić, bo miała bardzo dobrą jakość i ilość. Wówczas każdy wydział, w tym tkalnia biała, miały swoje biura. Dopiero w 2000 roku, po tym jak wcześniej Fasty podzieliły się na spółki i całą firma zmieniała strukturę, trafiła do biurowca, czyli Białego Domu.

Twierdzi, że to mit, że w Białym Domu dużo lepiej się zarabiało. Teraz ma wgląd do dokumentów, także do wypłat i wie, że nie było przepaści. Chyba, że ktoś się nie stawiał się do pracy, albo zamiast obsługiwać maszynę chodził zapalić, potem coś zjeść, zakupy zrobić. Urobek wtedy nie był wysoki i pensja też.

 

Tu żyło się

Fasty to było małe miasteczko, dobrze strzeżone, bo ochrona nie wpuszczała nikogo nieupoważnionego na jego teren. Wchodziło się tylko z przepustką. Człowiek mógł tu i zrobić zakupy, i zjeść, i pracować. Tu żyło się. Czasami można było się poczuć jak w wesołym miasteczku. Jakieś melodie z radiowęzła, tu smażalnia ryb, tam smażalnia placuszków, na każdym wydziale bufet. W Polsce był problem z herbatą. Ale nie w Fastach. Tu herbatkę pracownikom dowożono. Brak papierosów? W fabryce rozdawali Carmeny cięte z metra. Mnóstwo sklepów: spożywcze, warzywniaki, dziewiarskie, z pościelą, z ubraniami, z najnowszą kolekcją: damska i męską, z artkułami domowymi i AGD. Za bramą niedostatek, a tu wszystko.

W Fastach pracowali głównie młodzi ludzie, dużo więc było pracowniczych małżeństw. Zapoznawali się tu i pobierali. Z okazji ślubu kombinat dawał im kupon do meblowego czy na firanki lub lodówkę. Kwitło też życie towarzyskie. Każdy miał swój krąg, a ludzi z innych wydziałów poznawało się głównie na wczasach w ośrodkach w Karwicy czy w Lisim Ogonie w Augustowie.

Każdego było stać na wysłanie dziecka na wakacyjny wyjazd. Sama była ze swoimi chyba 4 razy w Doktorcach. Kosztowało to naprawdę niewiele, bo zakład dużo dokładał.

 

Ponad 70 pracowników z wypowiedzeniami

Najbardziej pamięta strajk we wrześniu 80 roku. Miała nocną zmianę. Wchodzi do zakładu i kierownik mówi, że dzisiaj nie pracujemy. Czuło się atmosferę strachu, światło pogaszone, cicho, pusto. Zazwyczaj był straszny huk, a tu maszyny nie stukają. Wszyscy myśleli co to będzie, co dalej.

Siedzieli do niedzieli. Pilnowali się. Nikt na strajku nie pił. Podzielili się na grupki. Była dobra samoorganizacja. Chodzili i patrolowali zakład, żeby nie było żadnych zniszczeń, żeby nikt im nie zarzucił, że coś zdemolowali. Prowokatorów też nie brakowało. Dyspozytor podrzucał na przykład pety, że niby pracownicy śmiecą i bumelują.

Strajki ostatecznie odniosły swój skutek, ale w sumie uruchomiły niekorzystne dla fabryki procesy. Zmiany gospodarcze okazały się zabójcze. Jeszcze Bliski Wschód zrobił swoje, ciuchlandy swoje. Przy wartościowaniu tkanin wychodziło, że wyprodukowanie jednego metra fastowskiej tkaniny kosztowało około 4 zł, a na rynku gotową koszulę można było kupić za 5 zł. Nikt nie chciał przepłacać. Schodzić z ceny zaś się nie opłacało, bo koszty przekroczyłyby zarobek. Zakład popadał w długi.

Fasty i tak ze wszystkich peerelowskich fabryk włókienniczych utrzymały się najdłużej. Jeszcze w jakimś skrawku istnieją. Produkcja na tkali trwała aż do 2008 roku. Najgorszy dzień w jej karierze to 3 listopada 2008 roku. Tego dnia była w biurze sama i przyjęła wypowiedzenia z art. 55, czyli ciężkiego naruszenia wobec pracownika, od ponad 70 osób. Fasty przestały po prostu ludziom płacić.

Projekt „Fasty – kolejne historie” jest kontynuacją prac nad zebraniem, opisaniem i upamiętnieniem historii Zakładów Przemysłu Bawełnianego Fasty, które w latach 60. i 70. determinowały życie niemal każdej rodziny w Białymstoku. Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.

Skip to content