w Fastach od 23.09.1965 do 31.03.2009
Inżynierze Łoś, kiedy to będzie wykonane?
Przepracował w BZPB Fasty 43 lata, 6 miesięcy i 8 dni. Zaczął, kiedy miał 16 lat. Najdłużej zajmował stanowisko kierownika remontów w wykańczalni. Podlegała mu wtedy 80-osobowa załoga. Sami mężczyźni. Kończył jako specjalista do spraw remontów i inwestycji. Wtedy już w całym kombinacie kierował 200 robotnikami. Nie przywiązywał się do stanowisk, chodziło mu o to, by ulepszać, konstruować i wprowadzać rozwiązania racjonalizatorskie.
Nie miał innego wyjścia, musiał pójść do pracy jako młody chłopak, bo mama samotnie wychowywała czwórkę dzieci. Było u nich biednie. Mama tkała dywany dwuosnowowe dla zarobku. Chciał pracować jak najbliżej domu, żeby w niedzielę pomagać w gospodarstwie. Pochodzi z Nowego Aleksandrowa.
Ulepszenia i wnioski racjonalizatorskie
Po szkole zawodowej zatrudniono go w BZPB Fasty w dziale głównego mechanika. Przez rok pracował na obrabiarce, potem został ślusarzem. Wieczorowo kończył technikum mechaniczne. Koledzy zdawali na studia. Nie planował tego, ale zagrała przekora. Oni mają gorsze oceny i stratują, będę żałował jak nie spróbuję – pomyślał. Z marszu dostał się na wydział mechaniczny.
Kiedy kończył studia, w 1972 r, dyrektor Kowzan zaproponował mu stanowisko kierownika działu remontów na wykańczalni. Bardzo trudne stanowisko, bardzo trudny wydział, ale mógł tu rozwinąć swój talent racjonalizatorski.
Wraz z kolegami projektował, a potem robił maszyny tkackie. Skonstruowali na przykład maszynę do gofrowania, na której produkowano korę pościelową. Zaprojektowali urządzenie do szmerglowania (szczotkowania, ścierania) tkanin, które uszlachetniało materiał, nadawało mu woskowego połysku i delikatności. Nie wyszła im natomiast maszyna do flaczowania, która na tkaninę nakładała specjalną warstwę tworzywa.
W latach 2000 przydzielono mu też sprawy budowlane w fabryce. Na początku bał się, czy sobie poradzi. Od razu rzucono go na głęboką wodę. Dosłownie. Dachy nad wykańczalnią miały nietypową konstrukcję z łukowymi sklepieniami i tę zasadniczą wadę, że się z nich lało. Kiedy padało na tkaninę to się brudziła. Zaniżało to jej jakość, a najczęściej trzeba było ją spisać na straty, czyli na odrzuty. Na podłogach robiły się kałuże. Wycieranie posadzek było koszmarem robotnic. Nad maszynami ustawiano foliowe daszki, żeby je ochronić. Zaradzano temu zamalowując przecieki i tyle. Złapał się za głowę, kiedy to zobaczył. Żadna firma jednak nie chciała się podjąć remontu. Łaził po tych dachach, dumał i dumał, aż w końcu wymyślił. Zaproponował rozwiązanie z gwarancją na 10 lat. Do tej pory jest spokój. Nawet chyba teraz te poprawione przez niego dachy nie przeciekają.
Awarie na okrągło
W PRL-u gospodarka była planowa. W swoim dziale odpowiadał za przeglądy i remonty. Każda maszyna w kombinacie, wedle wytycznych Zjednoczenia Bawełnianego mogła przejść z góry określoną liczbę remontów, np. termozol na wykańczalni mógł być tylko raz w roku w naprawie, a przegląd powinien się odbywać co 3 miesiące. Podobnie krosna. Ale plany swoje, a życie swoje.
Awarie były na okrągło. Najczęstsze to: wyrwany wałek, kapanie w parowniku, brak synchronizacji maszyn, załamki (kiedy pojawiały się na tkaninach rysy) psuły się układy elektryczne, hydrauliczne.
W wykańczalni były trzy duże ciągi produkcyjne: najdłuższy – drelichowy, produkujący taniny na ubrania robocze (180 metrów, kilkadziesiąt silników, kilkaset wałków prowadzących), ciąg elanowy wraz z barwieniem (najważniejszy w fabryce) i ciąg pościelowy.
Dyrekcja ustaliła, że maszyny na ciągach elanowych czy drelichowych mogą być awaryjne do 18 proc. Przekraczali limity, z różnych powodów, nadmiernej eksploatacji, nieodpowiedniego użytkowania. Na wykończalni ciągle się psuła maszyna do barwienia tkanin elanowych na tzw. mundurówkę (dla wojska, milicji, leśników). Nieustający problem był z termozolem (do tkanin na ubrania ochronne). Przywieźli japoński, nie nadawał się. Został zamontowany i zdemontowany. Niemiecki też się nie sprawdził. Potem sprowadzili urządzenie z Famatex-u… i zaraz się zepsuło. Przy tej awarii przyszedł do pracy na 6 rano i spędził w niej ponad 30 godzin. Serwisanci spadali ze zmęczenia z tego termozolu, a miał on ponad 7 metrów. Wtedy było chyba najbardziej nerwowo.
Większość fastowskich maszyn włókienniczych pochodziła z niemieckiej firmy Artos. Przyjeżdżający z niej serwisanci śmiali się, że dział remontowy w Fastach to mistrzowie podróbki: „Maszyna Artosa, ale tu żadnej części Artosa nie ma”. Odpowiedzialni za sprzęt w kombinacie nie mieli jednak innego wyjścia. Części oryginalnych nie dało się ściągnąć, bo nie było dewiz na ich zakup. Konstruowali więc własne zamienniki i całkiem dobrze to wychodziło. Maszyny pracowały.
Pomysłowi inżynierzy w PRL-u
Często słyszał: Inżynierze Łoś, kiedy to będzie wykonane? Dyrektor wymagał czasami nierealnych terminów, ale starali się wszyscy. Próbowali go podkupywać do innych zakładów, np. do Wasilkowa. Z Fast nie chcieli go jednak wypuścić, bo sprawdzał się w nadzwyczajnych sytuacjach i miał pomysły. Dostawał podwyżkę i zostawał.
Raz trzeba było parownik wielkości połowy wagonu umieścić na wysokości 3-4 metrów. Wydawało się niewykonalne. Tyle czytasz – przekonywał wtedy sam siebie. – Egipcjanie jak budowali używali pochylni. Może to jest sposób? Zbudowali tory i wciągnęli nimi parownik na górę. Szwajcarzy, którzy byli przy montażu fotografowali pomysłowych inżynierów PRL-u, za ich niekonwencjonalność i samowystarczalność.
Pamięta też montaż nowej włoskiej draparki. Trzeba było jedną maszynę postawić na drugiej. Przyjechali Włosi i powiedzieli, że bez helikoptera i rozbioru dachu się nie da. Wymyślił sposób. Może ciut ryzykowny, ale podpisał oświadczenie, że bierze na siebie odpowiedzialność za skutki i niepowodzenie. Trzeba było dźwignąć paręnaście ton na 3 metry i przenieść na pewną odległość. Jedną część więc podnieśli, a resztę dołem przesunęli. Wyszło super. Czuł wtedy prawdziwą satysfakcję.
Wszystkiego najlepszego, ale tak dalej być nie może
Awarie były na okrągło, ale wypadki w jego dziale się nie zdarzały. Choć trzeba tu mówić o dużym szczęściu, bo mężczyźni w brygadach remontowych pili. Jak otwierali knajpę „Danusia” to, mimo że płoty były dwumetrowe, zabezpieczone drutem kolczastym i pilnowała ich straż przemysłowa z bronią palną, całej brygadzie jakoś udało się przedostać na drugą stronę i balowała całą noc. Potem wróciła nawet na chwiejnych nogach na swoje stanowiska. Okazja do picia zawsze się znalazła. Jak ktoś przesadził z alkoholem to koledzy przeprowadzali go przez portiernię, choć była i taka sytuacja, że wynosili.
Miał tego dość, któregoś razu w Nowy Rok przyszedł i powiedział: Wszystkiego najlepszego, ale tak dalej być nie może. Dwa lata zajęło mu wyeliminowanie pijaństwa. Do wykańczalni trafiało się trochę jak do karnej brygady, jak ktoś gdzieś narozrabiał, to go tam właśnie wysyłali. Trudne warunki, ciężkie maszyny, duszący zapach chemikaliów. Trafiali tu twardzi ludzie, wielu po ciężkich przeżyciach, dobrzy, ale z charakterni. Pili, w karty grali. Któregoś razu jakiś brygadzista przyniósł mu talię kart mówiąc: Zwracam narzędzie pracy twojej ekipy.
Imprezy odbywały się w zakładowym garażu albo w Olszynce. Nie każdemu chciało się nawet tam iść, ale nie honor było nie postawić albo odmówić. Pretekstem najczęściej były imieniny. Sporo robotników, więc tych imienin też dużo. Zaproponował, że solenizant może wyjść po półmetku, a brygada godzinę przed końcem pracy, żeby się zaszyć w te Olszynki. Po roku przesunął granicę: Nie może tak być, że idziecie pić, a zakład wam płaci. Zwalniał już tylko tego, który stawiał, i to o godzinę wcześniej, żeby mógł zorganizować alkohol. Nie byli zadowoleni, ale posłuchali. Potem niejeden przychodził do niego podziękować za to, że uratował go od alkoholizmu. Raz nawet żona któregoś przyszła powiedzieć, że Marian, który wcześniej karnie został zesłany na wykańczalnię, jeszcze nigdy tak długo trzeźwy nie wracał do domu.
Często ci co wypijali to i kradli. Wykańczalnia kusiła złodziei, tu były gotowe tkaniny. Drobne kradzieże były zresztą na porządku dziennym. Nie mówiło się nawet, że ktoś ukradł tylko wyniósł. Niektórzy naprawdę z życiowej potrzeby, bo w sklepach nie było nic.
Fasty to przyjaciel
Młodzi ludzie w Fastach garnęli się do sportu. On grał w piłkę jeszcze w Nowym Aleksandrowie w słynnych Lampartach. Jak poszedł do technikum, to tak rzucił oszczepem, że trafił do reprezentacji i wystawili go zawodach. Zaczął regularne treningi, ale okazało się, że jeszcze lepsze wyniki ma w bieganiu. A okazało się tak, że poszedł na miting lekkoatletyczny, gdzie miał rzucać oszczepem i kuzyn zaproponował, żeby wystartował za niego w sztafecie. Wygrał wtedy wojewódzkie biegi przełajowe. Pojechał na centralne zawody. Za drugim razem zajął 6 miejsce. Namawiali go na boks, ale nie lubił tego sportu.
W Fastach działało Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej. Odbywały się spartakiady, rozgrywki w ping-ponga, koszykówkę, lekkoatletyczne. Funkcjonowały w jego ramach drużyny siatkówki – męska i kobieca. Grali w niej nawet zawodowcy. On też w niej miał swoje zasługi.
Fasty finansowały drużynę piłki nożnej Włókniarza. Jej piłkarze Włókniarza, np. trener Grzegorz Szerszonowicz, Rysiek Grygorczuk, Rysiek Karalus, Teodor Andrzejewski, Rysiek Stańczak byli na etacie, ale nie pracowali, choć powinni, tylko grali. Chyba, że już kończyli karierę, to wracali do zakładu na swoje stanowisko.
W Fastach dobrze się czuł, był zadowolony z tej pracy. To była firma, do której w latach 60. stało się w kolejce czekając na etat. Dla niego fabryka była jak przyjaciel. Umożliwiła mu naukę, otrzymał mieszkanie, mógł uprawiać sport, a przede wszystkim wprowadzać swoje rozwiązania racjonalizatorskie, co było jego pasją. Mankamentów brak.
Projekt „Fasty – kolejne historie” jest kontynuacją prac nad zebraniem, opisaniem i upamiętnieniem historii Zakładów Przemysłu Bawełnianego Fasty, które w latach 60. i 70. determinowały życie niemal każdej rodziny w Białymstoku. Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.