Romuald Klimiuk

Romuald Klimiuk, w Fastach od 1 listopada 1975 do 1997

Aż trudno uwierzyć, ale jako dyrektor handlowy zajmował w Fastach 167 miejsce pod względem wynagrodzenia. Rekordzistami byli rozkładacze sztuk w dziale przygotowawczym na wykańczalni. Było ich tylko kilku. Prawdziwi siłacze, atleci. Pracowali na akord. Zrzucali belę na wózek jakby tańczyli.

Wcześniej pracował w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Handlu Odzieżą. Z racji tego znał Fasty całkiem dobrze. Poprzedni dyrektor handlowy kombinatu awansował i protegował go na swoje stanowisko.

W Fastach podlegał mu dział transportu, zaopatrzenia z magazynami, artykułów technicznych, dział zbytu, gospodarczy, magazyny materiałów gotowych, na koniec jeszcze wykańczalnia. W roku 1992 zakład został przekształcony w ramach powszechnej prywatyzacji w jednoosobową spółkę skarbu państwa. Został wtedy członkiem zarządu i wiceprezesem do spraw handlowych. Zaczął też lepiej zarabiać. Na emeryturę odszedł w 1997 roku.

Fasty tkały 30 tys. metrów dziennie

Decyzja o budowie kombinatu zapadła w 1953 roku. Zaraz zaczęto wywłaszczać właścicieli gruntów. W kwietniu 1954 roku wbito łopatę pod budowę pierwszej przędzalni – średnioprzędnej. Produkcja ruszyła w grudniu 1955 roku. Już w pierwszym miesiącu przerobiono ponad 80 ton przędzy. Dzisiaj to niewyobrażalne, ale w rok i 9 miesięcy uzbrojono teren, zbudowano halę produkcyjną, zamontowano maszyny, przeszkolono w Bielawie załogę i uruchomiono produkcję. W 1955 nakaz pracy w Fastach otrzymał cały rocznik przędzalników Politechniki Łódzkiej. Z radzieckimi inżynierami montowali pierwsze maszyny.

Fasty w latach 70. były największym przedsiębiorstwem w regionie. W Polsce działało wówczas 30 zakładów bawełniarskich i Fasty były zawsze w czołówce – na trzecim, czasami nawet pierwszym i drugim miejscu – jeśli chodzi o wartość produkcji. Apogeum osiągnęły w 1978. Zatrudniały wtedy 6,5 tys. ludzi. Znaczenie Fast dla Białegostoku było olbrzymie, miastotwórcze. Wyrastały nowe osiedla, rozwijała się komunikacja. Zapewniały pracę dla ludzi z terenu w promieniu 30 km.

Kombinat należały do 14 przedsiębiorstw pełnowymiarowych, co znaczy, że miał u siebie cały proces produkcyjny od początku do końca. Fabryka wytwarzała przędzę, miała tkalnie i wykańczalnię tkaniny surowej, gdzie się ją barwiło, drukowało itd.

Fasty tkały wtedy 30 tys. metrów dziennie. Zakład pracował w systemie ciągłym, przez 7 dni w tygodniu. Pełną parą działały dwie przędzalnie: cienkoprzędna (55 tys. wrzecion) i średnioprzędna, tkalnia kolorowa (około 400 krosien) z farbiarnią przędzy i tkalnia biała (ponad 1100 krosien). Moc produkcyjna obydwu tkalni to 28 mln. metrów rocznie. W 1983 roku dobudowano jeszcze trzecią przędzalnię – bezwrzecionową.

Kukiełki i inne targi

To był PRL. Zyski i środki gromadzono na rachunku Zjednoczenia Przemysłu Bawełniarskiego, Zjednoczenie rozdzielało pieniądze na poszczególne zakłady. Ceny ustalała odgórnie Komisja ds. Cen. Stawki raz ustalone były wieczne. Nawet jeśli była koniunktura na jakiś towar, fabryka i tak nie mogła podnieść ceny.

A popyt był.  Towar jednak także dystrybuowano centralnie. Raz na kwartał odbywały się giełdy tkaninowe i na podstawie zapotrzebowania zgłoszonego przez przemysł odzieżowy (np.: spółdzielnie pracy, spółdzielnie inwalidów, resort handlu, samopomoc chłopską) tworzono przydziały zamówień dla poszczególnych fabryk. A potem odbywały się tzw. kukiełki. Na parę dni szefowie działów planowania fabryk przyjeżdżali do Łodzi i tam następowały negocjacje i targi: „Ty dasz przędzę do tego zakładu. Tyle i tyle”. Odbywało się też podkładanie zgniłych jaj, zleceń, których nikt nie chciał. Władze lokalne naciskały, by jak najwięcej towaru szło na rynek miejscowy (np. do białostockiego Społem). Domagały się, żeby coś dać poza planem, poza rozdzielnikiem. System tzw. załatwiania był mocno zaawanasowany.

W latach 70. włókniarstwo białostockie było pasmem sukcesów. Problemy pojawiły się w latach 80. Zaczęła się Solidarność. Produkcja stanęła. Do tego doszły koszmarne kłopoty z zaopatrzeniem. Po stanie wojennym środki chemiczne fabryka musiała kupować w Niemczech lub Szwajcarii. Potrzebne były na to waluty wymienialne. Centralna firma (Surtex) rozdzielała je na programy operacyjne. I tak się trzeba było uwijać, żeby fastowski towar poszedł pod te programy, bo wtedy pojawiała się szansa na dewizy. To była istna łamigłówka. Fasty współpracowały z warszawską Corą, Próchnikiem czy poznańską Moderną także dlatego, że firmy te szyły odzież do drugiego obszaru płatniczego. Kierownictwo Fast targowało się nimi o podział środków, jakie uzyskiwały z eksportu na Zachód. Zdobyte w ten sposób dewizy szły na chemię i części do maszyn.

Płaszczówka i zaopatrzenie armii

W latach 70. głównym odbiorcą było Zjednoczenie Przemysłu Odzieżowego, czyli polska odzieżówka. Podstawowy fastowski asortyment stanowiły tkaniny płaszczowe – elano-bawełna na prochowce, wiatrówki i kurtki. Fasty były jednym z dwóch dostawców tego materiału. Produkowano je jeszcze w Andrychowie. Z czasem na rynku pojawił się poliester.

 Eksport polskiego przemysłu odzieżowego w prawie 40 proc. opierał się na tkaninach płaszczowych. Jakość płaszczówki zależała od gatunku przędzy i profesjonalności taczek. Białystok wytwarzał świetne tkaniny. Ciągle więc naciskano, by zwiększyć produkcję.

Kombinat zaopatrywał też wojsko. Z najbardziej szlachetnego „Cezara” szyto letnie płaszcze oficerskie. Z artkułu „Adam” robiono płaszcze podchorążego i peleryno-namioty (w dołączonym do plecaku znajdował się stelaż i z dwóch peleryn żołnierze mogli skonstruować namiot). Kombinat szył też pościel dla wojska i koszule flanelowe. Wzory dla armii zmieniały się. Było moro, deszczyk, puma, a na koniec panterka.

W latach 90. Fasty miały swoją szansę, by wyspecjalizować się w tkaninach dla wojska. Jednak krosna były wyeksploatowane, sytuacja finansowa dramatyczna. Wszyscy wszystkim zalegali, nikt nie płacił. Nawet wojsko. Kombinat więc nie zdecydował się na to, co Klimiuk uznał za błąd. Odszedł wtedy na wcześniejszą emeryturę.

Jak upadały Fasty

Na początku lat 90. Fasty tonęły w długach, bo wcześniej (jeszcze w PRL-u) kupiły na licytacji dewizy. Produkcja finansowana była wówczas z kredytów. Tymczasem stopy procentowe wystrzeliły nagle w górę, kładąc wiele firm, w tym Fasty. Mimo, że koniunktura na rynku była niezła.

Na pierwszej giełdzie w Łodzi w 1990 r. stoisko Fast oblegano. Tydzień później zaczęli do Białegostoku zjeżdżać krawcy z Krakowa. Wszyscy walili po jeden towar – wiskozowe tkaniny drukowane na sukienki. Przyjeżdżali w środku nocy, żeby o 4 rano stanąć w kolejce przed bramą fabryczną i kupić „Kamę” lub „Amelkę” (to nazwy tkanin) i „dresówkę”. To był istny boom. Kilkudziesięciu kupców dziennie. Fabryka otwierała w nocy świetlicę, żeby mogli ogrzać się i wypić herbatę. Produkcja zaczęła się rozkręcać. Powstały hurtownie w Łodzi, w Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku, Lublinie, Rzeszowie. Tylko, że to był towar sezonowy, sprzedawał się od kwietnia do lipca. Surowiec trzeba było zamawiać dwa miesiące wcześniej, a zimą trwał przestój. Załogę też powiększano sezonowo. Jednak w 1995 dyrekcja postanowiła utrzymać wszystkich, których zatrudniła latem, a popyt na „dresówkę” nagle padł.

To był początek końca. Zakład wykolejał się stopniowo. Inną przyczyną upadku było zbyt szybkie otwarcie granic dla zagranicznych towarów. Do kraju wjeżdżały pełne kontenery z Chin, Korei, Bangladeszu. Na 50 groszy wyceniano wartość celną metra materiału. Nie dało się tego wyhamować. Po 2000 roku z 30 fabryk bawełniarskich została tylko tkalnia w Andrychowie i wykańczalnia w Białymstoku.