Walentyna Gocłowska

Walentyna Gocłowska, w Fastach od 1958 do 1966 roku

W fastowskiej tkalni pracowała jako młoda dziewczyna. Z żalem odchodziła z fabryki, kiedy wyszła za mąż. Tak lubiła tę pracę, że w 1980 roku kupiła krosna i założyła własny zakład kilimiarski. Już nie działa, ale ona do tej pory robi różne dekoracje z przędzy. Ot tak, żeby zająć ręce i dla przyjemności.

Pochodzi z Łozic koło Orzeszkowa, z rolniczej rodziny. W domu były 4 siostry. Ona jako najmłodsza miła przejąć gospodarkę, choć nie lubiła pracy na roli. Pewnie byłaby na nią skazana, gdyby nie wujek z Białegostoku. Ciągle ją namawiał: „Co tu się będziesz męczyć na wsi?” i któregoś razu zabrał ją do miasta. Przemieszkała u niego na ul. Sienkiewicza cały rok, ucząc się jednocześnie w przyzakładowej fastowskiej szkole na tkaczkę.

Dom Młodego Robotnika

Potem przeczytała ogłoszenie w gazecie, że są wolne miejsca w Domu Młodego Robotnika na Krakowskiej i przeniosła się tam. W hotelu mieszkały tylko dziewczęta. Nawet jak kiedyś przyjechała do niej mama, to wystawiono jej przepustkę, żeby mogła wejść do środka. Dziewczyny umawiały się z chłopakami w holu albo na podwórku.

Mieszkała w czteroosobowym pokoju. Razem z nią była dziewczyna z Dubin, spod Orli i jedna z daleka, gdzieś z poznańskiego. Zżyły się bardzo. Udekorowały pokój wyszywankami, serwetkami, obrazkami. Każda przywiozła coś z wioski. O godz. 22 DMR bezwarunkowo był zamykany. W budynku była duża świetlica, w której często organizowano wieczorki taneczne. Niemal wszyscy korzystali z robotniczej stołówki, bo wydawała dobre i niedrogie obiady.

Lokatorki Domu Młodego Robotnika nazywano w Białymstoku Szpulkami. W 1963 wyszła za mąż i wyprowadziła się stamtąd. Wynajęli z mężem kwaterę, ale bardzo dobrze wspomina ten czas.

O czwartej rano nie chciało się wstawać

W Fastach zaczęła od szkoły przyzakładowej. Były w niej tyko dwie klasy. Jej liczyła aż 30 chłopaków i tylko 5 dziewczyn. Wtedy praca przy krosnach uznawana był za zawód ciężki, czyli męski. Tylko na próbę przyjęto kilka dziewczyn, czy w ogóle dadzą radę. Dawały lepiej niż niejeden chłopak.

Miała dobre wyniki, dlatego w II klasie wysłano ją na dwumiesięczny kurs cewiarski do fabryki włókienniczej w Zambrowie. Zdała tam egzamin i została instruktorką cewiarek. Czasami czuła się w tej roli niezręcznie, bo przyuczała kobiety, które były w wieku jej matki, a nawet starsze.

Na początku Szpulki do kombinatu przy Przędzalnianej zabierano zakładowym transportem spod samiutkich drzwi Domu Robotnika. Tak samo je odwożono pod hotel. W pierwszych latach praca odbywała się tylko na jedną zmianę. Hala dopiero zapełniała się krosnami. Ale potem jak tkalnia ruszyła pełną parą, musiała chodzić na dwie zmiany. Pierwsza zaczynała się o 5 rano i trwała do godz. 13. Wtedy dojeżdża już pociągiem. Trzeba więc było wstać o 4. Nie chciało się rano wstawać, ale potem człowiek zadowolony był, bo pierwszy kończył i do domu.

Przodowniczka przy krosnach

Najpierw pracowała w dziale przygotowawczym, potem przeniosła się na tkalnię kolorową (białej jeszcze nie było). Przy maszynach lepiej się zarabiało. Miała do obsługi 4 krosna, ale bardzo szerokie.

Lubiła jak krosno szło dobrze. Jeśli pracowało bez przerw, osnowa się nie rwała, to dobry zarobek był pewny. Z boku maszyny znajdował się licznik, który rachował, ile razy przeszło czółenko, czyli sumował ilość wątków. Pod koniec dnia spisywało się urobek. Wiele razy była przodowniczką na swoim wydziale. U niej na liczniku widniało 10 tys. wątków, a u innych 5, 6 tys. Majster od święta ogłaszał, kto został przodownikiem. Dostawała za to premię na 1 Maja, w rocznicę rewolucji październikowej, na Nowy Rok.

Chętnie brała też uczennice. Za ich przyuczanie dostawała dodatkowe pieniądze. Uważa, że pensję miała bardzo dobrą. Pod koniec pracy, w 1966 r. dostawała 2 tysiące (jej mąż leśniczy połowę tego). Robota była akordowa, więc najlepsze tkaczki zarabiały podobnie jak ona, a te mniej pracowite czy zręczne dużo, dużo mniej. Dwupokojowe nowe mieszkanie w Białymstoku kosztowało wtedy 21 tys., zł. Jeśli podpisałaby z Fastami umowę na kolejne pięć lat, to zakład pokryłby 2/3 ceny, czyli 14 tys., zł. Do zapłacenia z własnej kieszeni pozostawało tylko 7 tys. zł. Wydawało się to wtedy zupełnie realne, osiągalne.

Pracowała tak dobrze, że kierowniczka zaproponowała, żeby została laborantką. To było jakby lepsze stanowisko. Laborantki pilnowały temperatury i wilgotności na halach. Miało to wielkie znaczenie, bo jak tylko trochę zmieniały się parametry, to nitki bardzo się rwały i zatrzymywała się praca. Ale ona odmówiła, bo zarabiałaby o połowę mniej. Kierowniczka pokręciła głową: „Tyle chętnych mam, a ty nie”.

Dziury w ścianach

Pracowali głównie na bawełnie z ZSRR, syntetycznych nici jeszcze nie było. Bele radzieckiej bawełny najpierw szły do przędzalni średnioprzędnej, potem do cienkoprzędnej, dalej do cewiarek i do farbiarni, w końcu trafiały do tkalni. Surowy materiał przekazywano do wykańczalni.

Przeważnie tkała kratę na cztery kolory. Karty ze wzorem majster montował na krosna. Maszyna szła automatycznie, wedle zadanego schematu, na przykład czółenko z jednym kolorem przelatywało 4 razy, a z drugim 10 razy.

Osnowy były różne. Jak dostali cieniuteńkie to nawet 10 tys. nitek było na krośnie. Wystarczyło, że jedna się zerwała i maszyna się zatrzymywała. Tkaczka miała do pomocy pruczkę, która wiązała i cerowała urwane wątki i osnowy. Czasami czółenko wyskakiwało i wybijało w tkaninie dziurę. Trzeba było łatać. Wszystko to potem brakarze wyłapywali, za każdy błąd potrącali z pensji.

Na tkalni panował wielki hałas, ale przyzwyczaiła się. Na początku tkaczki nosiły dla ochrony tylko siateczkę na głowę, żeby włosów nie wciągnęło, potem dostały jeszcze nauszniki. Miały też drelichowe fartuchy i robocze buty.

Zdarzały się i wypadki, ale raczej niezbyt groźne. Czasami czółenko wylatywało i trafiało w innego pracownika. Najczęściej na szczęście uderzało w ścianę. W niektórych miejscach tynk był cały w dziurach. Pierwsze czółenka, te z lat 50. i 60. były duże i ciężkie.

Dziewczyny opowiadały o kradzieżach, że po niedzieli tkaczka przychodzi do pracy, a z wałka zniknął cały materiał. Ktoś odciął wszystko, został pusty wał. Wzywano wtedy straż przemysłową. Głośno było o tym, że sprzątaczkę wyrzucili z pracy za to, że wyniosła 10 arkuszy szarego papieru pakowego. Przy portierni wisiała tablica wstydu. Zamieszczano na niej zdjęcia złodziei wraz z nazwiskami.

Były i cięższe momenty, ale mimo to, uważa, że bardzo przyjemnie się w Fastach pracowało. Lubiła to i zawsze robiła ponad plan, choć pod koniec tygodnia często bolały nogi. Szkoda jej było nawet iść do łazienki, bo była daleko, a każda minuta to złotówka. Nawet na jedzenie nie robiło się przerw. Stołówek w Fastach wtedy jeszcze nie było. Tkaczki przynosiły kanapki i przegryzały nie odchodząc od krosien.

Prodiż na 8 marca

Zakład nie był jeszcze wtedy takim molochem jak w latach 70. Wśród załogi panował duży optymizm. Nikt się raczej nie wykręcał od pierwszomajowych pochodów. Jako przodowniczka chciała się nawet pokazać, bo szła w pierwszym rzędzie. Była dumna. Zapisała się do ZMS, ale do partii już nie. W fabryce organizowano wycieczki i wczasy, ale nie korzystała. Latem musiała wracać na wieś i pomagać w polu.

Zawsze lubiła muzykę, więc jak w Fastach na początku lat 60. powstał zespół to się zapisała. Próby odbywały się w DMR-rze. Do kapeli należało 20 osób, w tym dwie solistki. Akompaniował gitarzysta i ona na mandolinie. Potem zamieniła ją na bandżolę. Występowali w kombinacie 3 lub 4 razy do roku na okolicznościowych imprezach. Kiedy solistka wyszła za mąż, zespół się rozwiązał.

Z okazji ważnych rocznic odbywały się wiece i zebrania. Ogłaszano wtedy przodowników i wręczano nagrody. Pamięta, jak zorganizowano im wieczór w teatrze na Dzień Kobiet. Było też losowanie. Wygrała prodiż. Nie bardzo nawet wiedziała wtedy co to jest. Była przeszczęśliwa i przejęta, bo musiała wejść na scenę, uścisnąć rękę, coś powiedzieć, a tyle ludzi na widowni.

Czytała o Fastach, a dookoła krowy, gęsi

Jak wyszła mąż i urodziła córkę musiała się z Fast zwolnić. Trzeba było dzieckiem się zająć. Praca zmianowa, trudno więc znaleźć niańkę. Poza tym mąż leśniczy dostał przydział na dom w lesie. Po wychowawczym wróciła do fabryki już tylko na trzy miesiące. Bardzo żal było jej zostawić krosna. Majster powiedział na odchodne: „Jak tylko będziesz chciała wrócić, ja cię zawsze przyjmę”.

Wyprowadziła się do Czerlonki, potem mieszkali z mężem w Topile, przez rok w Białowieży. Pisała listy z koleżankami z Fast. Kupowała „Gazetę Białostocką” i czytała o przemyśle lekkim. Na sercu jej się cieplej robiło, kiedy znalazła coś o Fasach, ale dookoła już krowy, gęsi… Jak mieszkała w Orzeszkowe sprawiła sobie mandolinę.

W 1980 roku znalazła ogłoszenie i kupiła krosno. Przyjechało z Konstantynowa Łódzkiego. Założyła zakład kilimiarski. Robiła kapy na zamówienie. Schodziły bardzo dobrze, były modne. Do ZSRR na sprzedaż je wozili. Kolejkę miała na dwa lata na przód. Kupowała nici w fabryce dywanów, potem przędzę odpadową z magazynu. Jeszcze jej zostało tych nici. Robi z nich teraz serwetki, ozdobne kury, takie dekoracje różne.