Janusz Kochanowski

Janusz Kochanowski, w Fastach od 1970 do 1999 roku

Zachował w domu serię dyplomów dla najlepszego mistrza i nauczyciela w kombinacie. Tytuł ten przyznawały mu tkaczki z zakładowym plebiscycie. Ma też kolekcję grzałek, które im skonfiskował. Były na hali zakazane, a dziewczyny jak tylko przyszły do pracy to zaraz kawa, herbata. Zabierał im je i mówił: „Zgłoście się po zmianie, to oddam”. Ale żadna nigdy nie przyszła.

Do pracy w Fastach namówiła go mama. Akurat ogłoszono nabór i został przyjęty na roczny kurs mistrzów tkackich. O etat w kombinacie wcale nie było tak łatwo. Panowała ostra selekcja. Dopiero po dwóch latach dostał zatrudnienie na tkalni kolorowej.

Pracy nigdy nie ubywało

Praca mistrza polegała na pilnowaniu procesu technologicznego m.in. prawidłowości parametrów każdej tkaniny (szerokości, gęstości, poprawności). Koordynował zespół, reperował maszyny. Na tkalni kolorowej proces był bardziej skomplikowany niż na białej. Łatwiej o błąd, barwione nitki się plątały. Na białej tkaczki miały prostszą pracę, ale więcej maszyn do obsługi.

Kiedy zaczynał na hali kolorowej stało 416 krosien. Potem coraz mniej. Psuły się, były złomowane, wymieniane. Nowe miały większe gabaryty, więc mniej się ich mieściło. Ale roboty nie ubywało.

Ciągle zwiększali normy. Najpierw nadzorował 24 krosna, na których pracowało 5 robotnic. Każda tkaczka miała 3-4 maszyny do obsłużenia. Potem miał już 48 krosien, a każda tkaczka 5-6. W końcu dostał pomocników i wtedy było nawet 96 krosien do upilnowania.

Zarobki tkaczek były niższe

On nadzorował tkaczki, jego z kolei kierownik zmiany, któremu podlegał oddział przygotowawczy i tkalnia właściwa. A nad nim był kierownik hali i ogólny.

Różnie to było, ale generalnie szło się ze wszystkimi dogadać. Choć byli mistrzowie, których pracownice nie lubiły. Niektóre chciały się do niego przenosić.

Pójdę do Kochanowskiego – mówiły.

Nikt cię nie puści – odpowiadał, ale atmosfera w jego zespole była zawsze dobra. Stąd te dyplomy. Umiał gadać z młodymi. Nawet jak karcił to z uśmiechem. Zresztą większość dziewczyn naprawdę chciała się nauczyć fachu, bo zależało im na zarobkach.

Właśnie przy wypłatach było najwięcej kłótni. Na początku kładł wszystkie odcinki z wyliczonymi pensjami na stół. Ale jak robotnice zobaczyły „która ile”, to zaczynały się pyskówki. Potem więc dawał kwitek każdej z osobna. Pensje wyliczali w rachubie. Dzwonili, żeby przyszedł po odcinki. Jak ktoś pracował na nocnej zmianie, to kasjerka nawet w nocy przyjeżdżała, żeby pieniądze wypłacić.

Pobory zależały od ilości utkanych metrów, ale za każdy błąd się potrącało. Czasami źle przewleczona nitka psuła całe metry tkaniny. Wtedy na każdym metrze traciły. Mimo, że był na hali człowiek, który tego pilnował i on całą zamianę chodził przy krosnach, to i tak błędy się zdarzały. 

Na zarobki nie narzekał. Miał wyższe niż średnia krajowa, ale tkaczki dostawały 60 proc. tego co on, najlepsze 70 proc.

Co to znaczy proces technologiczny?

Bele bawełny przychodziły przeważnie z ZSRR. Potem zwożono też elanę i wiskozę z Torunia. Po rozpakowaniu surowiec trafiał na trzepalnię. Tam rozbijał je trzepak. Następnie z rozciągarki i przewijarki wychodziła szeroka wstęga, która się zwężała coraz bardziej, aż otrzymywało się nić.

Cześć nici wieziono na farbiarnię, gdzie barwiono je zgodne z zamówieniem. Przeważnie na kratki, z których Fasty słynęły. Snowaczki przerabiały ją potem na snowadłach na osnowę. Cześć materiału szło na klejarkę, gdzie wzmacniało się osnowę. Laboratorium było na poziomie, więc robiło dość dokładną selekcję. Ale czasami nitki się kleiły, wtedy trzeba było je wymienić.

Do cewiarek należało zrobienie wątku. Nawijały nicie na szpulki i umieszczały w czółenkach. Przy każdym krośnie stał kosz. Jeżeli tkanina była czterokolorowa to musiały w nim być cztery kolory. Kiedy był pusty, tkaczka wysuwała go przed maszynę. Była też pracownica, której zadanie polegało na uzupełnianiu tych koszy. Krosno pracowało, dopóki w czółenku była nić.

Gotowy materiał wózkarze przewozili na brakarnię. Tam były wielkie podświetlane ekrany. Brakarze pedałem przesuwali materiał centymetr po centymetrze i sprawdzali, czy tkanina jest dobrze zrobiona. Najpospolitsze błędy tkackie jakie się zdarzały to zrywy, niedociągnięcia, zaciągi. W brakarni klasyfikowano materiał na I, II lub III gatunek.

Kiedy widział, że na halę idzie brakarz, wiedział już, że któraś narobiła błędów.

Brakarka woła mnie. Idę więc jak na ścięcie – opowiada. – Wołam tkaczkę. Czasami aż popłakała się, bo każdy błąd to stracone pieniądze. Podpisywałem kwit, że widziałem i uciekaliśmy czym prędzej z tej brakarni. 

Na koniec tkanina szła na wykańczalnię. Tam nadawano jej szlachetności, czasami malowano w jakieś wzory.

Jak nie powódź to pożar

Praca w Fastach była albo na dwie, albo na trzy zmiany. Dojeżdżał do pacy specjalnym fastowskim empekiem. Było tych aż 24.  16 jeździło w kierunku Antoniowskiej, a 8 na Zwycięstwa. Z Nowego Miasta, skąd wyruszał, chodziło C5. PKS przywoził ludzi z podbiałostockich miejscowości. 30 proc. jego załogi to były kobiety ze wsi.

Przyjeżdżał do zakładu zwykle trochę wcześniej. Wchodził na hale i czekał na swoje tkaczki. Potem uruchamiali maszyny. Dużo zależało od warunków atmosferycznych. Często parametry – jakie pokazywały zainstalowane na hali mierniki – były do luftu. Przeważnie panowała zbyt duża wilgotność. Wtedy krosna czółenkowe puchły i był problem z rozruchem.

W ulewy lało się do środka. Bez przerwy reperowali dachy. Nad większością krosien stały parasole. Jak w sobotę i niedzielę popadało to przychodziło się do zakładu, a tam wody po kostki. Najpierw więc kobiety musiały ją pozbierać szmatami. Dopiero potem elektryk ogłaszał: „Uwaga będziemy włączać!”

Poza powodziami często zdarzały się mini pożary. Coś się zatliło w silniku na przykład. Gaśnice zawsze były po ręką. Na szczęście na jego zmianie nigdy nie doszło do poważnego wypadku. Ale kolega podczas kursu na tkalni białej wsadził głowę pod bidło (to element, który ubija tkaninę) i nie ma chłopaka.

Fasty to była atrakcja

Do kombinatu często przychodziły szkolne wycieczki. To była atrakcja – największy zakład w regionie. W fabryce byli nawet etatowi pracownicy do oprowadzania. Pamięta wizytę gości z Kuby. Zagonili sprzątaczki, żeby odpicowały hale. Pracownice wymiatały pod krosnami. Przeszli, pomachali i tyle.

Pod względem socjalu to był świetny zakład: stołówki, regeneracyjne posiłki, sklepy spożywcze na trzech wydziałach. Każdy wydział miał też swego lekarza. Jeździło się na wczasy i wycieczki. Był w Czechach, w NRD dwa razy. Odbywały się bale w „Prząśniczce” i na Mickiewicza. Był nawet Sylwester w Pałacu Branickich. Dzieci fastowiaków chodziły na fajne koła: modelarskie, żeglarskie, fotograficzne. 

W tych czasach braki w zaopatrzeniu to była norma. Jak więc coś do Fast przywozili, mięso na przykład, to zaraz hala robiła się pusta. Tkaczki, szczególnie te ze wsi biegły, żeby coś kupić. Nim wtedy trzęsło, bo maszyny zostawały bez opieki. Choć się nie dziwił. Tym ze wsi, było naprawdę ciężko. Patologią były też papierosy. Tkaczki cały czas znikały w palarni. Pomagały siebie nawzajem, zastępowały się przy maszynach. Czasem sam obsługiwał krosna, jak któraś już nie wytrzymywała i musiała na dymka. Potem jednak palarnie zlikwidowali.

Psuć się zaczęło pod koniec lat 80.

W sumie dobrze się pracowało, najlepiej w połowie lat 80. Niezłe zarobki, stała załoga. Tkaczki miały do mnie zaufanie, ja do nich. Plan się robiło – mówi. – Po 81 roku, po strajkach przyszli nowi kierownicy, naprawdę fajni ludzie. Poprzedni byli zadufani w sobie bardzo.

Psuć się zaczęło pod koniec lat 80. Chodziły już słuchy o zwolnieniach. Jeden był w Solidarności, inny w PZPR, ktoś jeszcze jakiś związek zakładał.

W latach 90 zlikwidowano tkalnię kolorową. Przeszedł więc na przędzalnię średnioprzędną, ale wszystko już się waliło. Miał przygotować ludzi do zwolnień. Pierwszą listę robił nawet z przekonaniem, nie żałował bumelantów. Ale po pół roku kierownik znowu do woła, że nową listę trzeba zrobić.

– A kogo zwalniać? – pytał go. Pesymizm panował ogólny. Niby płacili, ale co to za pieniądze. Poszedł do prezesa i mówi: „Jak mam zwolnić samotną matkę?”. I w końcu wykurzył się. Miał już 30 lat pracy i powiedział: „Wpiszcie mnie na tą listę”. Odszedł na zasiłek przedemerytalny, bo już z nerwów nie wytrzymywał. I tak to się skończyło. Tam zresztą już nie było przyszłości. Różne myśli mu przychodziły potem: „Dlaczego dobijają taki dobry zakład?”. Można było przecież zmodyfikować produkcję, dało się go uratować. Tyle maszyn, torów, elektrociepłownia, parowozy. Ale nikt o tym nie myślał, każdy chciał dostać pieniądze i uciec. Nigdy potem w Fastach nie był.